Dwa lata po tym jak zaczęłam pracować jako architekt wnętrz stwierdziłam, że dłużej już nie dam rady. Że pitole nie robię. Rzucam wszystko i wyjeżdżam w Bieszczady. Że już wolę paść kozy niż zrobić choćby jeden projekt więcej. Tego wieczoru przepłakałam dwie godziny, wypiłam o kieliszek wina za dużo, rozmazałam makijaż i poszłam spać. Wstałam po szesnastu godzinach jeszcze bardziej przygnębiona i zrezygnowana niż zanim otworzyłam ulubioną Choyę. Dwa kolejne tygodnie minęły mi na kompletnym, bezproduktywnym wlepianiu się w monitor komputera i ograniczeniu odpowiedzi na pytania do „Wszystko mi jedno” i „Nalej mi jeszcze”. Stan kompletnego otępień osiągnął apogeum, kiedy deadline oddania projektu zamiast świecić czerwoną lampką, walił mi po oczach niczym sygnalizator przed przyjazdem kolejowym. Nie byłam w stanie nic zrobić. Jakakolwiek próba zrobienia choćby prostej wizualizacji łazienki, kończyła się godną pożałowania kaszaną. Nie wspominając o bardziej kreatywnych czynnościach jak dobór kolorów, które były poza ogarnięciem mojego mózgu. Zupełnie bezradna i nieświadoma przeżywałam swój pierwszy kryzys twórczy, który wtedy jawił mi się jako rychła śmierć, apokalipsa i armagedon zmieszane w wybuchowego shake’a.
Jako architekt umierałam dziesiątki razy. Mogę nawet przypuszczać, że nie raz przeżyłam swoją zawodową śmierć kliniczną. Nic specjalnego, nie polecam. To jak zmieszanie kebaba z lodami waniliowymi. Albo oglądanie „Botoksu” na trzeźwo siedząc samemu w kinie. Kryzys twórczy wyzerował mój mózg, zrównał z umysłową amebą, zmielił, wypluł i opuścił po dwóch tygodnia bez słowa wyjaśnienia. Wracając do pracy z nowymi siłami byłam bardziej zdezorientowana niż jeleń na środku ekspresówki. Czując jeszcze uderzenie obuchem w głowę zaczęłam się zastanawiać: Co się wydarzyło? Dlaczego moje ciało nagle odmówiło posłuszeństwa? Co się stało z moją kreatywnością, zorganizowaniem i zapałem do pracy? I dlaczego wróciło?
Kolejny kryzys nie był już tak bolesny, byłam na niego bardziej przygotowana, mniej zdezorientowana. Po kilku latach nauczyłam się go rozpoznawać zanim jeszcze się pojawił. To jak ze świadomością obudzenia się z bólem głowy po całonocnej imprezie na Pradze Północ. O kryzysach twórczych nauczyłam się dwóch rzeczy: PRZEWAŻNIE SAME MIJAJĄ I ZAWSZE WRACAJĄ. I na tym polu udało mi się wypracować swoje własne metody, które pomagają mi się z nim uporać bez większego uszczerbku na zdrowiu i mojej pracy.
#0 CZEMU DOPADA MNIE KRYZYS TWÓRCZY I JAK GO ROZPOZNAĆ?
Żeby w ogóle zacząć walczyć z kryzysem, trzeba wiedzieć dlaczego pojawia się w życiu architekta i każdej innej osoby, której kreatywność jest podkręcona do maksimum praktycznie dwa cztery na dobę. Gdyby praca projektanta ograniczała się do stworzenia kilku dobrych projektów i odsprzedawania ich w niezmiennej formie w sklepie internetowym, moglibyśmy spać spokojnie. Gdyby można było wymyślić kilka szlagierów, letnich hitów a potem grać je na koncertach wciąż na nowo odcinając kupony od sukcesu, nie byłoby tematu. Gdyby można było zamknąć komputer o 16-ej i już do końca dnia nie myśleć o pracy, nie byłoby żadnego twórczego kryzysu. Tak to jednak nie działa. Nie działa i już. Praca architekta polega bowiem na ciągłym wymyślaniu koła od nowa. Każdy kolejny projekt to rozpoczynanie procesu twórczego z czystą, niezapisaną kartką. Każdy klient to zupełnie inne wymagania, charakter, temperament, termin i budżet. A mimo, iż wielu tak chciałoby myśleć, architekt nie zajmuje się tylko i wyłącznie jednym tematem. Czasem zdarza się, że prowadzi kilka (w ekstremalnych sytuacjach kilkanaście) różnych projektów jednocześnie. A każdy projekt to inna rzeczywistość, inna stylistyka, kolorystyka, metraż i dynamika. To jakby pracować w kilku różnych firmach jednocześnie, gdzie w ciągu dnia musisz wielokrotnie zmienić sposób myślenia, dialogu, przełączyć się na inny tryb myślenia i rozmowy. I do tego zrobić to automatycznie, szybko i bezbłędnie. W końcu każdy oczekuję 100% profesjonalizmu, zajęcia się jego inwestycją z należytą uwagą, zaangażowaniem i kreatywnością. Tego, że będziesz pluć pomysłami i nieszablonowymi rozwiązaniami. A przy tym być na bieżąco z trendami, sytuacją na budowie, kontrolować budżet i być dyspozycyjny i dostępny jak SOR w czasie juwenaliów.
To na dłuższą metę męczy. Musi męczyć i eksploatować mózg jak górnik kopalnię Wujek. Zaczynanie wciąż na nowo procesu twórczego, myślenie nieszablonowo, dopasowanie się do oczekiwań inwestora, bycie przygotowanym, na czas i słownym. I nie ważne, że czujesz się dziś nie najlepiej, że dziecko po raz drugi w tym miesiącu ma anginę, to nic, że kot rzygał pół nocy a mąż rozpacza, bo ktoś tam nie wyszedł z grupy. Są terminy, umówieni wykonawcy, klient który musi już się wprowadzać i całą rzesza ludzi, która po prostu na Ciebie liczy. Przecież ich nie zawiedziesz, nie złożysz broni, nie rozpłaczesz się i nie tupniesz nogą. Więc siedzisz dwunastą godzinę przed komputerem, zorientowałaś się, że lato minęło i w sumie zaraz zagrają Last Christmas,a Ty nie zdążyłaś nawet zrobić bikini body challenge . I tak to trwa tydzień, dwa, miesiąc, kwartał i nagle
BACH!
Spada na Ciebie kryzys tak absurdalny i zwalający z nóg jak brzuch Natalii Siwiec po ciąży. Kolejne dwa tygodnie to wstawanie z łóżka po siódmej drzemce i za trzecim podejściem, wieszczenie swojego rychłego końca, żegnanie się z rodziną, pięć podejść do rzucenia pracy i szukanie działki w okolicach Gołdapi. Odrętwienie mózgu. Kryzys twórczy, który paraliżuje i uniemożliwia jakiekolwiek kreatywne myślenie. Blokuje Twoje główne narzędzie pracy- mózg.
Ale jest na drania sposób. Oto co robię kiedy czuje już jego oddech na plecach.
#1 PRZESTAŃ WALCZYĆ
Pierwszym krokiem do wyjścia z kryzysu twórczego jest zaakceptowanie tego, że dopadł nas w najmniej odpowiednim momencie. Bo zazwyczaj ujawnia się kiedy w programie mamy dokończenie trzech projektów na jutro. No, ale jest. Pojawił się i kładzie swoje cielsko na klawiaturze, przesłania monitor, obciąża powieki, kusi wygodnym łóżkiem. Im bardziej z nim walczysz, tym głośniej się śmieje z twoich marnych prób i trwonienia resztek sił. Jedyne co możesz w tej sytuacji zrobić to go zauważyć, zaakceptować i pokiwać głową ze zrozumieniem. Jak umęczonej matce stojącej nad wrzeszczącym dzieckiem w zatłoczonym markecie. Odetchnąć głęboko, przewietrzyć pokój, zaparzyć herbatę i spojrzeć na niego z uprzejmym zainteresowaniem. Przyjąć do świadomości fakt, że ostatnie tygodnie były męczące, że pracy sporo, że nawarstwiające się problemy zakłócały spokojny sen, że ostatnio trochę za dużo wszystkiego i zbyt intensywnie. Że kryzys nie jest złośliwym zrządzeniem losu, ale sygnałem Twojego ciała i głowy, prośbą o więcej uwagi i spokoju. Nie niechcianym gościem, ale przyjacielem który patrzy Ci w oczy pod koniec imprezy i mówi: „Stary wystarczy, podrzucę Cię do domu”.
#2 ODWRÓĆ UWAGĘ
Mogłoby się wydawać, że będąc architektem nie ma już czasu na inne przyjemności. Że potencjalny kandydat na projektanta w CV wpisuje hobby: CAD, rendering, inwentaryzacje. Jednak nawet w tak beznadziejnych przypadkach istnieje cień szansy, że jest coś co robisz w tych wolnych chwilach między jednym a drugim projektem. Ja mam książki, które zajmują każdy wolny metr kwadratowy mojego domu. I to do nich przenoszę głowę i świadomość, kiedy czuję że coś jest na rzeczy. Mam blog, który pozwala mi skupić się na zupełnie innych kwestiach projektowania. Fakt, nadal piszę o architekturze wnętrz, ale w innym kontekście i dla innego odbiorcy. Blog pomaga mi oderwać myśli od zamówień, kosztorysów i wymiarów. Część tekstów powstała w czasie tych słabszych okresów mojej twórczości zawodowej i była antidotum na bezproduktywność. Wasze pozytywne reakcje były i są jak zastrzyk endorfin wprost do zmęczonego mózgu. Mam też swoje małe przyjemności jak pizza z przyjaciółką, lampa ulubionego wina, długa kąpiel i spacer po lesie. Znam je, wiem że działają. Więc sięgam po nie zawsze, kiedy na widok komputera mam atak paniki.
#3 WSTAŃ I WYJDŹ
Mogłoby się wydawać, że ostatnie czego potrzeba strudzonemu mózgowi to patrzenie na meble, sanitariaty i lampy po 16stu godzinach pracy. Tak, to prawda, ale pod warunkiem, że tym razem przestajecie myśleć o swojej pracy a skupicie się na tym co robią inni. Bo nie oszukujmy się, jeśli nie możecie pozwolić sobie na długie trzytygodniowe wakacje pod palmą to zwykłe oderwanie się od kompa na niewiele się zda. A jeśli nie da się uciec od obowiązków, jeśli nie da się wyłączyć telefonu, jeśli nadal trzeba być „pod ręką” to jedynym co pomoże Wam nieco zresetować głowę jest właśnie wyjście z domu/biura. Rozmowa z innym twórcą, architektem, producentem jest czasem zbawienne jak rozmowa z drugą matką, która też nie przespała ciągiem jednej nocy od dwóch i pół roku. Jak znalezienie bratniej duszy, która doskonale rozumie Twoje zmęczenie, zniechęcenie i ogarniającą niemoc. Jak zaakceptowanie faktu, że tworząc coś wyjątkowego, unikatowego i wciąż od nowa możesz kiedyś poczuć się wypalony. I nikt nie zrozumie tego lepiej niż osoba, która na co dzień spotyka się z tym samym. A taką osobę najłatwiej znaleźć na szkoleniach, warsztatach lub po prostu imprezach branżowych, które nie wymagają Twojego zaangażowania, myślenia i tworzenia, ale są sposobem na spojrzenie na na proces projektowania z zupełnie innej strony. To również możliwość poznania i posłuchania historii osób, które do swojego sukcesu dochodziły wyboistymi drogami pod górę z kłodami pod nogi rzucanymi jak Świeżaki w Biedronce. Jedną z takich historii zasłyszałam na początku swojej zawodowej drogi i opowiedział ją nikt inny jak Robert Konieczny (wtedy dopiero wschodząca gwiazda). A miało to miejsce na zupełnie niepozornej imprezie branżowej producenta płytek. Dziś mogę uznać, że był to jeden z najważniejszych dni w moim zawodowym życiu. Punkt początkowy mojej kariery i wyznacznik drogi jaką przebyłam, aby znaleźć się tu gdzie teraz. Coś co pchnęło mnie do przodu, dało kopa na start, krzyż na drogę i pomachało na do widzenia jak rodzic wypuszczający swoje jedyne dziecko w świat. Dziś wiem, że było warto być w tym miejscu, w tym czasie.
#4 PRACUJ
Praca na kryzys twórczy? Tak! Ale tylko na własnych zasadach. Zrób dzień narady z samym sobą. Wypisz wszystkie sprawy jakie się skumulowały w ostatnim czasie, zarówno zawodowo jak i prywatnie. Weź dużą, białą kartkę, podziel ją na dwie części i wynotuj wszystko co masz do zrobienia, co się za Tobą ciągnie, co Cię przytłacza. Niech będą to nawet najbardziej prozaiczne czynności jak oddzwonienie do mamy, wyniesienie śmieci, zapłacenie ZUSu, odebranie butów, odpisanie na maila, zadzwonienie do hurtowni. Bardziej skomplikowane czynności rozbij na wiele elementów. Masz do skończenia kosztorys? Podziel go na policzenie metrów kwadratowych paneli, dowiedzenie się o cenę gresu, sprawdzenie dostępności sanitariatów. Musisz dokończyć dokumentację techniczną? Wypisz projekt elektryki, projekt mebli kuchennych, projekt podłóg. Kiedy lista będzie gotowa spróbuj na próbę zrealizować kilka dość prostych punktów. Uprzątnij biurko, odpisz na maila, zapłać rachunki. Im bardziej szczegółowy opis, tym dokładniej wypiszesz wszystkie zobowiązania, tym szybciej odhaczysz kolejne punkty i poczujesz satysfakcję z osiągania małych sukcesów. Satysfakcja da Ci paliwo napędowe do powrotu do formy i szybciej przegonisz blokujący mózg kryzys twórczy. A stąd już krótka droga do powrotu do życia.
I pamiętaj: to mija. Jak zimowa plucha.